No i nadszedł dzień pożegnania naszego małego raju. Trochę żal opuszczać to miejsce no ale jeszcze przecież tyle przed nami. Nie było zasięgu a więc nie wiedzieliśmy czy ktoś po nas przyjedzie. Czekaliśmy do południa na speed-boat, po czym Raul zdecydował że popłyniemy peque-peque do Tamshiyacu, skąd potem zabierze nas jakaś większa, szybka łódź. Gdy po jakichś 30 minutach byliśmy już na samym środku Amazonki nagle zaczęło robić się ciemnawo, nadchodziły czarne chmury, zbliżała się burza. A my w małej drewnianej łupince. No cóż, może jednak zdążymy dotrzeć do wioski, zanim spadnie deszcz. I nagle zgasł silnik. Fale coraz większe, silnik nie chce nawiązać współpracy, komórki nadal nie mają zasięgu. Powoli ogarnia nas groza sytuacji. Co robić? W zasadzie nie mamy większego wyboru. Andrzej namawia Raula by na pagaju wracać do lodge, ale to kawał drogi. Do brzegu dobić ? ale gdzie ten brzeg , przecież to pora deszczowa i wszystko w linii brzegowej też w wodzie. W wodzie pełnej nieprzyjemnych niespodzianek - żarłocznych piranii, wygłodniałych aligatorów i jadowitych wężów wodnych . Silnik nadal odmawia posłuszeństwa, niebo czarne, spadają pierwsze krople deszczu, wiatr przybiera na sile, fale coraz wyższe. Raul okrywa jakimś brezentem nasze plecaki chroniąc je przed deszczem. Ale nie wiem po co. Przecież to już i tak koniec. Kulę się w sobie coraz mocniej....... i nagle silnik załapuje. Ufff , co za ulga, co za szczęście. Płyniemy...