Gdy po tych kilku dniach wracamy do Iquitos, miasto jest nie do poznania. Śladów dwudniowego strajku już nie ma, ulice posprzątane, handel na nich kwitnie, restauracje wyszły ze stolikami na ulicę, wszędzie gwarno i tłoczno. Nagle ogarnia mnie nieprzeparta chęć na lody. Kawiarni tu bez liku, wszędzie bajeczne, kolorowe torty na wystawach i mnóstwo smaków lodów. No więc nie mogę się zdecydować jakie smaki wybrać, wszystkie kuszą i w końcu zamawiam 4 gałki (choć zazwyczaj biorę najwyżej dwie). I tu niespodzianka - Pan za ladą odmawia. Nie wiem o co chodzi, on mówi że może podać mi tylko trzy, albo najlepiej dwie. Ja się upieram przy czterech. W końcu on pokazuje mi jak wygląda pojedyncza gałka i już pojmuję. Dostałam 3 gałki, zjadłam tylko połowę porcji bo było tego chyba ponad pól kilo.
Kolejny miejscowy specjał to camu camu zumo. Sok ten otrzymuje się z kwaśnych owoców camu camu z dodatkiem wody, cukru i lodu, pychotka i ponoć bardzo zdrowe.
Nasz Colibri Hostel jest świetnie zlokalizowany, wszędzie stąd blisko, i na słoneczny bulwar i na Plaza de Armas, wszędzie można piechotką. No więc idziemy na bazar. Czegóż tu nie ma! Owoce jakie znamy i jakich nie znamy, mięsiwa przeróżne, także żółwie i krokodyle, no i ryby, ryby, ryby, żywe, patroszone, smażone i pieczone. A w górze na dachach sępy. Uff, doprawdy nie wiem na co one tu czekają ale budzą grozę... Bazar dochodzi do rzeki i stąd już rozciąga się dzielnica Belen, zbudowana głównie przez Indian przybyłych z dżungli w poszukiwaniu tak zwanego lepszego życia. Porównując jednakże to co mam tu przed oczyma z obrazem wiosek i mieszkańców dżungli, nie mam złudzeń kto tu naprawdę ma to "lepsze życie". Mówi się, że tu w Belen w chatach na łodziach, w domach na palach i na pływających platformach mieszka prawie połowa wszystkich mieszkańców Iquitos. Teraz, w porze deszczowej jest to "pływające miasto" więc wynajęliśmy łódź by zwiedzić jego zaułki. W porze suchej można podobnież przejść tam suchą stopą ale jest gorzej bo widać cały brud i ubóstwo slamsów.
Po południu jedziemy motocarem do dzielnicy Bellavista, skąd wypływamy łodzią do wioski Indian Bora Bora. Mówią, że oni tu tak żyją naprawdę, zgodnie z dawną tradycją i obrządkiem ale to pewnie pic na wodę i kolejna atrakcja dla turystów. Nic to, popatrzeć można. No więc tańczą nam i śpiewają a na dodatek i nam każą też z nimi tańczyć. Nie są jednak ani namolni ani natarczywi, więc nie jesteśmy zmuszeni wykupić tu pół kiosku z pamiątkami. Uff... W drodze powrotnej zatrzymujemy się w coś na kształt małego zoo, ale jest to raczej miniklinika gdzie opiekują się zagubionymi czy zranionymi zwierzakami. Ja wreszcie mogę wziąć w ramiona oso peresoso ( w dżungli Raul chciał mi zdjąć jednego takiego leniwca z drzewa ale mi było żal go budzić ). Do Andrzeja przykleja się małpka, która koniecznie chyba chce by zabrał ją ze sobą do domu. Przywiera całym swym ciałkiem, łapkami obejmuje za szyję, tuli się jak dziecko i widzę że Andrzejowi żal się z nią rozstać..