Po śniadaniu wypływamy peque-peque na pobliskie jezioro. Raul chce nam pokazać "talerze wodne" , czyli olbrzymie liście Wiktorii królewskiej. Pokrywają taflę niemalże całego jeziora, silne konstrukcje, które są ponoć w stanie utrzymać nawet małe dziecko na swej powierzchni. Podziwiamy też ich kwiaty a Raul z pasją opowiada historię ich zapylania przez żuki. Kwiat otwiera się w nocy a kiedy żuk wejdzie na niego zostaje tam uwięziony. Płatki się składają i żuczek zostaje dokładnie obsmarowany pyłkiem. Po trzech dniach niewoli żuczek zostaje uwolniony.
Wczesnym popołudniem Raul zabiera nas łodzią do swojej wioski. Płyniemy jakby po lokalnej drodze, tyle że woda pod nami jest głęboka na ponad 5 metrów. W porze suchej można by pójść sobie tędy piechotką... Najpierw idziemy do miejscowej szkoły. Dyrektor mówi o kłopotach z zalewaniem sal lekcyjnych, o braku elektryczności. Korzystają z energii słonecznej i z agregatu na ropę, ale stale brak pieniędzy na ropę. Nie możemy odmówić gdy prosi o jakiś datek na tę ropę, tak aby móc uruchomić dzieciom jedyny komputer jaki szkoła dostała od władz.
Przez wioskę wiedzie wąski betonowy chodnik, spacerkiem więc idziemy a mieszkańcy biednych chatek uśmiechają się do nas życzliwie i pozdrawiają. Widać ubóstwo, ludzie żyją z pracy na roli, ale gdzie tą rolę uprawiać jak poletka ciągle zalewa woda z Amazonki. Dobrze że chociaż mają ryby. Mama Raula poczęstowała nas też smażoną rybą i pieczonym bananem...
Malarone bierzemy. Mieliśmy wątpliwości, brać czy nie, ale zdecydowaliśmy że bierzemy i tylko w przypadku jakichś sensacji przestaniemy. No więc jednak bierzemy, znosimy przyzwoicie, żadnych mdłości ani innych ubocznych działań.