Naszą kucharkę dowozi z sąsiedniej wioski łodzią mąż trzy razy dziennie. Przygotowuje nam obfite i przepyszne posiłki, obiad na śniadanie, obiad na obiad i obiad na kolację. Tyle tego jest a wszystko zjadamy. A do każdego dania sałatka z serc palmowych. To po prostu bajka, palce lizać. Z kucharką przypływają też jej dzieci. Młodsza córeczka Manzanita, czyli Jabłuszko, towarzyszy mamie przez cały dzień, starsza chodzi do szkoły, więc bywa u nas tylko popołudniami. Cała rodzinka w komplecie, wraz z Raulem zasiadają każdego wieczoru na ławie, nieopodal naszego stołu w jadalni. Mąż kucharki woła nas na kolację, oni siedzą tak sobie i czekają aż my zasiądziemy za stołem. Chichoczą tam sobie i nas obserwują. Z początku nie wiedzieliśmy o co chodzi i było nam głupio rzucać się na to jedzenie jak oni tak siedzą i się patrzą. Potem przywykliśmy i uznaliśmy to za jakiś miejscowy zwyczaj. Tak w połowie naszej kolacji wstawali, dziękowali, żegnali się - do jutra i szli do peke-peke aby odpłynąć do swojej wioski.
Dzisiaj kucharka nas zaskoczyła i jako przystawkę do obiadu podała nam usmażone piranie, te same, które złowiliśmy przed południem na rzece.
Spotkanie Raula i spędzenie z nim tych kilku dni to najlepsze co mogło nas spotkać. Młody chłopak, mieszkający w pobliskiej wiosce wraz z rodzicami jest skarbnicą wiedzy o dżungli i jej mieszkańcach.. Skąd u niego ta wiedza? czy dlatego że tu się urodził, tu spędził całe swoje dzieciństwo, ta dżungla to jego kołyska, jego piaskownica i przedszkole. Widać z jakim błyskiem w oku opowiada o jakiejś tam roślince z właściwościami leczniczymi, jak "rozmawia" z ptakami, małpami czy nawołuje leniwca. Trafił nam się skarb gdy okazało się że to on ma nas zapoznać z pięknem selwy. Codziennie zabierał nas na dwie wycieczki, zawsze o różnych porach dnia. Rano o piątej wypływamy na wschód słońca, w nocy szukamy tarantuli, zawsze w kaloszach, zawsze z nieodłączna maczetą, wycinając dróżkę w zaroślach. Właśnie, kalosze ! Przed wyjazdem do Peru mozolnie poszukiwaliśmy informacji odnośnie obuwia najbardziej właściwego do dżungli i ciężko nam było zdecydować, bo przecież liczy się każdy kilogram. No więc, w naszym przypadku rewelacyjne okazały się kalosze. Długie do kolan kalosze zabezpieczają zarówno przed zamoknięciem spodni jak i przed spotkanie z wężem czy innym gadem. Andrzej zabrał kalosze z Polski bo obawiał się, że tam może nie dostać tak dużego numeru. Ja skorzystałam z kaloszy które przyniósł mi Raul, trochę przyduże ale dzięki temu bardzo wygodne. Ponoć najlepiej jak są ciut większe z uwagi na wysokie temperatury. W Polsce zaopatrzyliśmy się również w latarki-czołówki z myślą o nocnej wyprawie w dżunglę. Otóż nie sprawdziły się, bo całe robactwo pchało się do światła, prosto w twarz. Natomiast okazały się przydatne już w pokoju, gdy trzeba było coś wieczorem poszukać czy poskładać rzeczy. Elektryczności nie było, na pomostach i w jadalni rozstawiane były lampy naftowe.