Dzwoni budzik, nastawiony na godzinę drugą trzydzieści. O trzeciej ma przecież podjechać pod hotel bus, który zabierze nas do kanionu Colca na wschód słońca. Teoretycznie tak miało być, ale jesteśmy w Peru. No więc czekamy... No więc busik podjeżdża, ale dopiero tuż przed czwartą. Nic to, mówimy sobie " ahoj przygodo ", wsiadamy do autka jako ostatni już, więc i miejsca mamy w ostatnim rzędzie, uj, będzie trzęsło.. Bus jakoś nie kwapi się do opuszczenia miasta, podjeżdża za to na stację benzynową i tankuje paliwo. Stały to tu zwyczaj, wsiadasz do taksówki a ona zamiast wieźć cie do celu jedzie najpierw do stacji benzynowej, wsiadasz do tuk-tuka i on też musi najpierw do stacji benzynowej, no i z autobusami jest podobnie, załadują pasażerów i dopiero jadą zatankować. Dziwne to, ale już się przyzwyczailiśmy. No wiec nasz bus zatankował, pewnie zaraz opuścimy miasto. A gdzie tam, teraz kluczy ulicami i jakby szukał jakiegoś warsztatu. A warsztaty jeszcze pozamykane. Mija godzina, zaczyna świtać. Co z tym wschodem słońca w kanionie ? Nasz kierowca znalazł w końcu jakiś warsztat, gdzie udało mu się dobudzić właściciela no i zaczyna się wymiana koła. Potem chyba jakaś wulkanizacja...już prawie ósma, ale jedziemy. Może i lepiej, że wymienił te oponę, droga bowiem trochę przeraża. Te zakręty i przepaście nie są przyjemne. W dodatku jeśli się widzi tu i ówdzie jakiś krzyżyk z nagrobkiem. Ofiary jazdy na zdartych oponach ? Busik dzielnie pnie się w górę, powyżej 3,5 tys metrów zaczynamy odczuwać wysokość, żujemy liście koki, połykamy cukierki z koką i jakoś żyjemy. Tylko żal trochę, że nie zdążyliśmy na wschód słońca, bo to ponoć moment najlepszy by zobaczyć kondory...
Niektórym wydaje się, że to Wielki Kanion Kolorado w USA jest największym kanionem świata. Ale prawda jest taka, że kanion rzeki Colca jest dwukrotnie głębszy, jego ściany sięgają 3 600 m npm i 4 200 m npm zaś w długości ciągnie się przez 120 km. Wprawdzie dno kanionu przypomina nieco pustynny krajobraz księżycowy, ale już zbocza wypełniają rozległe tarasy zbudowane jeszcze w czasach preinkaskich. Dzięki wyszukanym inkaskim metodom nawadniania rozwinęły się na nich uprawy rolne i region był spichlerzem dla całej okolicy. W XIX wieku rolnictwo jednak podupadło i region poszedł w zapomnienie. Aż odkryty został ponownie w 1981 roku przez grupę Polaków, kierowaną przez Andrzeja Piętowskiego i Piotra Chmielińskiego. Nasz przewodnik wycieczki wielokrotnie podkreślał jak olbrzymią rolę odegrali Polacy przy badaniu kanionu. Wspomniana grupa Canoandes79 została wpisana do Księgi Rekordów Guinnesa za przepłyniecie kajakami rzeki Colca, czego nikomu wcześniej nie udało się dokonać. No i dzięki „Naszym” mamy teraz tu takie polskie nazwy, zatwierdzone przez władze Peru, jak Wodospady Jana Pawła II, wodospad Polonia, Kanion Polaków czy Kanion Czekoladowy. Nasz przewodnik twierdził zresztą, że ostatni Inka zmarł w Polsce i to w naszych rękach jest mapa, która doprowadzić mogłaby do ukrytego tu wielkiego skarbu Inków. A że zbocza pełne są ukrytych jaskiń i grobowców, więc może i kryją ten legendarny skarb….
Gdy tak sobie staliśmy w punkcie widokowym Cruz del Condor – nadleciały!!!! Tak czekaliśmy na tę chwilę! Kołowały nad naszymi głowami, wielkie, wspaniałe. Przewodnik twierdził, że niektóre kondory dożywają nawet 100lat, wierne przez całe życie tylko jednemu partnerowi. A gdy ten ( lub ta) umiera, to ten pozostały wznosi się wysoko na kilka kilometrów, potem pikuje w dół i ginie śmiercią samobójczą. Nie wiem czy to prawdziwa historia ale brzmi pięknie, więc może warto w nią uwierzyć...
W kanionie leży kilka wiosek, których mieszkańcy nadal zajmują się rolnictwem. Kultywując tradycję, kobiety ubierają się w bajecznie kolorowe suknie z falbanami a na głowach noszą kapelusze, przy czym kształt i wielkość kapelusza różnią się w zależności od wioski. W punktach widokowych kobiety rozkładają stragany z wyrobami rękodzielniczymi. Kupić tu można swetry, czapki i szale z wełny lamy, alpaki i wikunii. Po drodze mijaliśmy pasące się stada tych milutkich zwierząt. W jednej z wiosek zaserwowano nam lunch, wliczony w cenę wycieczki, a ponieważ był to rodzaj bufetu, mogliśmy spróbować regionalnych potraw.
Znosiliśmy tę podróż nieźle, stale jednak wzmacniając się listkami koki i cukierkami z koki, ale przy podchodzeniu pod górę oddech stawał się ciężki. W jednym z punktów widokowych, który znajdował się powyżej 4 900 m npm Andrzej poczuł słabość, zakręciło mu się w głowie i ledwo miał siły wrócić do busa.