Kupiliśmy bilety lotnicze na Mexicane, aby dostać się z Mexico City do Villahermosa. W Polsce, przed miesiącem można było kupić je przez stronę internetowa za pól ceny, ale zamierzaliśmy przebyć tę drogę autobusem wiec nie kupiliśmy. Teraz zrobiło się nam żal każdego dnia, a że to znaczna odległość do pokonania, więc lecimy....Na lotnisku robi się nam miło, bo znów jakiś akcent polski - popiersie Stanisława Skarżyńskiego wśród zasłużonych dla meksykańskiej awiacji. Z okna samolotu zaraz po starcie widać najwyższe wulkany w Meksyku - Popocatepetl (5452 m) i Iztaccihuatl (5286m). Po 1,5 godz lądujemy. Miasto nowe, wyrosłe na bazie jakiegoś przemysłu czy ropy, niby niezbyt ciekawe, ale jednak coś w sobie ma. Mamy tu spędzić cały dzień, aby nazajutrz z samiusieńkiego ranka autobusem wyruszyć do Palenque.Tu tez mieliśmy wcześniej przygotowaną listę kilku ewentualnych hoteli wiec bierzemy taksówkę i jedziemy do pierwszego z listy. Hotel Miraflores ( 520 pesos per noche ) okazuje się dobrym wyborem, chociaż mocno dziwi nas fakt, że NIKT tu nie mówi po angielsku. Zostawiamy w pokoju bagaże i w miasto. Przecież właśnie tu, w Parque Museo La Venta zgromadzono szereg monumentalnych pamiątek po dawnej cywilizacji Olmeków ( 3 tysiące lat przed naszą erą). Lekkie starcie na recepcji, bo gdy chcieliśmy zamówić taksówkę, usilnie namawiano nas na tak zwaną colectivos, a my chcieliśmy po prostu zwykłą taksówkę. Dziwne, zamiast podstawić nam sąsiada lub szwagra z taksówką, oni dbają o naszą kieszeń i przekonują do colectivos (!) Okazuje się bowiem, że te colectivos są znacznie tańsze, bo mogą zabierać po drodze innych pasażerow, jadących w tym samym kierunku. Park robi wrażenie, szczególnie jeśli się nie śpieszysz to możesz naprawdę chłonąć urok odtworzonej tu dżungli. To naprawdę olbrzymia zaleta podróżowania na własną rękę. My nie zdążyliśmy jeszcze nasycić oczu jakimś kamiennym obeliskiem olmeckiej głowy, a już obok nas przegnano ze cztery zorganizowane wycieczki ( w tym jedna polska, jak wynikało ze skrawków rozmów ). No i nagle drogę zabiegają nam coati. Całe stadko, szybkie, wesołe, i już ich nagle nie ma. Nawet zdjęcie im zrobić to wyzwanie, bo tak im się spieszy dalej.
Wieczorem spacerujemy po mieście. Nie spotykamy żadnych turystów, żadnych bladych twarzy, jestem jedyną blondynką wśród tych kruczoczarnych główek. No i nie ma pubów, to jedyne miasto w Meksyku, w którym nie udało nam się zamówić piwa ani do obiadu, ani do kolacji, ani po kolacji.....Do dziś nie wiem dlaczego. Jutro rano z terminalu autobusowego ADO wyruszamy dalej w trasę. ADO wynaleźliśmy w internecie jeszcze kilka miesięcy temu jako najlepszą formę poruszania się po Meksyku. I rzeczywiście - nowoczesne, wygodne autobusy, rozkładane fotele, film na ekranie, dworce czyściutkie, zadbane, jest barek, czyste toalety i co najważniejsze, są przechowalnie bagażu..