Pomimo tego miłościwie nam panującego upału decydujemy się na dłuższy spacer za miasto. Prowadzi nas chłopak z agencji Lion Travel (przy głównej ulicy, polecana już wcześniej na Geoblogu). Idziemy w pobliskie góry, do jaskini, w której mnisi odbywają swoje medytacje, potem przez wysuszone pola, wciąż w górę, mijamy jedną wioskę, potem drugą, klasztor, wiejską szkołę….
Przy domostwach zarówno w mieście jak i przy bocznych dróżkach powystawiane naczynia ze świeżą, zimną wodą i kubeczki. Piękny to obyczaj – spragnionego napoić. My, zaopatrzeni we własne butelki z wodą ale nasz przewodnik często z tej „wody dla spragnionego wędrowca” korzysta...
Nieco strudzeni, wracając wstąpiliśmy na miejscowy market, zjedliśmy tu pyszną zupę ze straganu i posililiśmy się smażonym tofu. Zakupiliśmy całego arbuza i winogrona i wróciliśmy na chwilę sjesty do hotelu….
Przed wieczorem spacer bocznymi uliczkami miasteczka. Co kilka metrów natykamy się na budki, w których oferuje się betel, najpowszechniejszą używkę Birmańczyków. Pani lub pan w budce z wielkim namaszczeniem wygładza zielony liść betelu, odrywa ogonek i smaruje białym wapnem. Dodaje nasiona palmy areki, sos chutney, kardamon, czasem goździki, gałkę muszkatołową, anyż i inne w celu poprawienia smaku, czasem także pokruszone muszle. Zwija lub składa liść w maleńką paczuszkę i podaje klientowi. Ponoć betel ma działanie lekko orzeźwiające i lecznicze ale dużym ubocznym skutkiem jest barwienie zębów na czarno podczas żucia a śliny na czerwono. Betel żują zarówno młodzi jak i starzy, zarówno mężczyźni jak i kobiety. Żują z lubością, ich usta wypełniają się czerwoną śliną i … plują. Spluwają gdzie się da i efektem są upstrzone czerwonymi plamami obrzydliwe chodniki, ulice, krawężniki i schodki. Oczywiście kupiliśmy ( no może nie kupiliśmy, tylko dostaliśmy, bo miły pan nie chciał wziąć od nas pieniążków), spróbowaliśmy, ale ani żucie ani plucie nam nie wychodziło, więc w nałóg nie wpadliśmy.