Popatrzeć na wolne, żywe i prawdziwe flamingi, nie w ZOO, ale tak naprawdę! To był z jednych punktów pewniaków planu naszej podróży. Wypytujemy w Valladolid jak dostać się do Rio Lagartos, proponują taksówkę, ale to kosztuje i ogranicza czasem. Znów propozycja taksówki. Wreszcie ktoś nam wytłumaczył, jak możemy dojechać tam sami, miejscowymi autobusami, z przesiadką. Najpierw z dworca ADO jedzie się autobusem do Tizimin (20 pesos) , a z stamtąd lokalnym "PKS-em" do Rio Lagartos (25 pesos). W autobusie do Rio Lagartos przysiadł się do nas miejscowy i zaczął zagadywać po angielsku. Gdy wysiedliśmy zaoferował, ze zaprowadzi nas do portu. Tam w budce (biurze) wynajęliśmy po targach za 400 pesos lodź do lagun. Okazało się, że naszym sternikiem i przewodnikiem będzie nasz nowy znajomy. Pomysłowi i aktywni zarabiają więcej jak widać. Nasz znajomy w ten sposób zdobywał klientów i zarabiał, podczas gdy reszta łódek stała w pustym porcie. Turystów nie było widać. Nasz przewodnik okazał się bardzo sympatycznym i rozmownym facetem, a wycieczka była super. Całą łódź i przewodnika mieliśmy tylko dla siebie. Po drodze minęliśmy zaledwie dwie łodzie z turystami, można powiedzieć, że cała laguna była też tylko dla nas. Stad flamingów nie było bo jak wyjaśnił przewodnik to nie ta pora roku. Ale nawet te nieliczne stadka robiły niesamowite wrażenie. Różowe ptaki wyglądały tak nienaturalnie na tle mleczno turkusowej wody, że wydawały się jak sztuczne, z plastyku. Spotkaliśmy też stada białych i czarnych pelikanów i groźnie wyglądające aligatory. W pewnej chwili przewodnik skręcił łodzią na ląd i wysadził nas na biały brzeg poprzecinany kanałami z różową wodą. Okazało się, że są to tereny na których poprzez odparowywanie wody morskiej pozyskuje się sól. Woda w kanałach była tak słona, że gdy się na niej położyłem pływałem po wierzchu jak korek. Zupełnie jak kiedyś w Morzu Martwym. Atrakcją jest też smarowanie się błotem, który zawiera mnóstwo leczniczych minerałów, lecz o ile nad Morzem Martwym to błoto jest czarne jak smoła, to tu białe jak kreda. Do portu wróciliśmy ledwo co na ostatni "pekaes" i bardzo żałowaliśmy, że nie nie mieliśmy już czasu powłóczyć się po Rio Lagartos, ani po sąsiednim San Felipe z malutkimi kolorowymi domkami rybaków, które widzieliśmy tylko z okien autobusu.