Pod hotel podjeżdża autobus "turystyczny". Pół godziny przed umówioną godziną. A my właśnie zasiadamy do śniadania. Ponaglają, wiec z żalem i smutkiem spoglądamy na talerze, ale cóż trzeba się zbierać. Łapiemy bagaże i sadowimy się w wygodnych fotelach. Dziewczyna z recepcji dogania nas i wręcza spakowany w tekturowy pojemnik zasmażany ryż dla Andrzeja, niestety, moja zupka została na stoliku. Jedziemy, ale powoli, bo autobus zbiera podróżnych z innych resortów. Mijamy plantacje dragonów, wioski, zatrzymujemy się niby dla odpoczynku.... zatrzymujemy się znów jakoby dla posiłku, potem - bo przecież trzeba skorzystać z " Happy Room", na kolejnym postoju można kupić owoce, od razu ci obierają i pakują w torebki. Ale droga mija szybko i przyjemnie. Andrzej próbuje podłączyć się pod audiobooka, ale po chwili zrywa słuchawki, bo przecież tyle się tu dzieje, lepiej jednak słuchać wietnamskiej muzyki od kierowcy i po prostu patrzeć przez okno. Całym sobą chłonąc ten kraj. No i podziwiać kunszt zarówno naszego kierowcy jak i innych na drodze, bo jest to rzeczywiście fascynujące. Jak oni to robią! Początkowo jesteśmy zaszokowani, że aż tak nie przestrzegają przepisów drogowych ale po chwili dochodzimy do wniosku, że oni nie znają albo po prostu NIE MAJĄ żadnych przepisów drogowych! Ten, co wyjeżdża z naszej prawej strony, z małej polnej dróżki, musi oczywiście pełnym rozpędem zajechać nam drogę, nie bacząc na fakt, że my właśnie wyprzedzamy inny pojazd, bo tak się śpieszy na lewy pas, który właśnie tylko jemu się należy. Zgroza! Może lepiej jednak zamknąć oczy... Tylko jakaś wirtuozeria kierowcy albo może siła nadprzyrodzona sprawia, że cało i szczęśliwie docieramy do Sajgonu. Andrzej pogrążony w lekkiej nostalgii, wspomina swój tu pobyt sprzed dwóch lat, rozpoznaje znajome uliczki a ja już cała w skowronkach - będą zakupy !!!!